Od samego dzieciństwa miałem mieszane uczucia
w odniesieniu do wojny.
Wychowałem się na książkach
historycznych, które gloryfikowały chwałę polskiego oręża. Zaczytywałem się
w Karolu Bunschu i jego opowieściach przygodowych o państwie
Piastów. Jako nastolatek kończący szkołę podstawową niemal znienawidziłem
Niemców za przeczytany u Bunscha opis oblężenia Głogowa w 1109
roku, podczas którego wojska niemieckie przywiązały polskie dzieci
do machin oblężniczych, żeby zmusić obrońców do poddania grodu. Tak
bliżej matury przyszedł czas na nienawiść do Ukraińców za Ogniem
i mieczem i banderowców, a do Rosjan za zabory, rok
1920, 17 września i Katyń. Anglików i Francuzów znielubiłem
za to, że nam nie pomogli w 1939, a Amerykanów — za to, że
nas sprzedali komunistom w Teheranie w 1943 i Jałcie
w 1945. Moimi bohaterami wczesnej młodości byli Skrzetuski i Kmicic. Ogniem
i mieczem pochłonąłem w trzy dni, a jeszcze obszerniejszy Potop
— w dwa. Chodziłem do liceum im. Bohaterów spod Arnhem — polskich
spadochroniarzy z brygady gen. Sosabowskiego walczących w 1944
w Holandii. Nawet chciałem zostać zawodowym żołnierzem.
To skąd te mieszane uczucia? Z autopsji. Niedługo
po przeczytaniu Bunscha pojechałem do Niemiec na młodzieżowy
turniej koszykówki. Znałem już trochę język niemiecki i zobaczyłem, że
mieszkają tam ludzie tacy jak my. Nawet miło mi się z nimi rozmawiało.
Mimo rozbiorów dziwnie chętnie uczyłem się też języka rosyjskiego. Przydał mi
się później podczas wizyt na Ukrainie i wielu ciepłych kontaktów
ze zwykłymi Rosjanami. Dziś mam serdecznego kolegę z boiska Francuza
i jakoś nie przychodzi mi do głowy wypominać mu chowania się jego
rodaków w 1939 za Linią Maginota. Innemu — Denisowi z Ukrainy —
też nie wypominam rzezi wołyńskiej, ilekroć rzuci mi kosza. W tym roku
miałem okazję posłuchać wykładów prowadzonych przez Rosjanina niemieckiego pochodzenia,
czyli osobę, którą jako Polak — zdaniem zwolenników teorii o dwóch
odwiecznych wrogach Polski — powinienem nienawidzić z definicji podwójnie.
Ale choćbym chciał, nie dałbym rady — takim był ciepłym i przyjaznym
człowiekiem. I ten jego cudowny, śpiewny rosyjski...
Nadal lubię książki historyczne, ale już trochę inne. Chętnie
czytam wspomnienia o zwykłych żołnierzach, nawet tych z przeciwnej strony
frontu. Próbuję to wszystko ogarnąć ich spojrzeniem, dostrzec tragizm
i ich położenia, wciągniętych w wiry i wichry ostatniej wojny
nawet wbrew sobie.
Jedną z takich książek jest Wierzyć Bogu w czasach
Hitlera autorstwa Susi Hasel Mundy1. To książka o jej ojcu
Franzu Haselu, niemieckim chrześcijaninie, pacyfiście, który w 1939 roku
został powołany do kompanii saperów. Już w Polsce w 1940 roku
wyrzucił swój służbowy pistolet i w kaburze nosił jego drewnianą atrapę.
Przez długi czas był przedmiotem drwin i szyderstw kolegów z uwagi
na swoje nieukrywane poglądy i codzienne czytanie Biblii.
Z czasem jednak, ze względu na wspólne trudne doświadczenia,
zyskał ich szacunek. Nikogo nie zabił, a wielu uratował, również Żydów.
Z całej jego kompanii w Rosji zginęli wszyscy z wyjątkiem
siedmiu, ale z nich tylko on nie odniósł żadnych ran. Jego żonie,
naciskanej, by wstąpiła do NSDAP, grożono zabraniem dzieci, jeśli tego nie
zrobi. Nie zgodziła się. Ich życie w tych trudnych czasach to jedno pasmo
cudów i Bożej opieki, dzięki którym wyszli z tego piekła żywi, dając
dowód, że jednak można zachowywać się inaczej niż wszyscy.
Drugą z takich książek jest Nietypowy bohater
Bootona Herndona2. Historia Desmonda T. Dossa, amerykańskiego
żołnierza z czasów II wojny światowej, który nigdy nie dotknął karabinu,
a mimo to został uhonorowany najwyższym amerykańskim odznaczeniem wojskowym
— Medalem Honoru. On również za swoje przekonania religijne, odmowę
noszenia broni, czytanie Biblii i codzienną pobożność był wyśmiewany,
a nawet prześladowany. Za co więc dostał medal? Oddajmy głos
dekorującemu go prezydentowi Trumanowi: „Szeregowy Desmond T. Doss był
sanitariuszem kompani 307 pułku piechoty w czasie, gdy 1. batalion tego
pułku szturmował niedostępne 130-metrowe urwisko (...) na wyspie Okinawa
(...) 25 kwietnia 1945 roku. Gdy nasze oddziały osiągnęły szczyt urwiska,
napotkały zmasowany opór (...) siedemdziesięciu pięciu ludzi zostało rannych.
(...) Szeregowy Doss zamiast ratować się ucieczką pozostał na silnie
ostrzeliwanym szczycie wraz z wieloma rannymi, wynosząc ich z pola
bitwy”.
Dalej prezydent mówił, jak to Doss podczas kolejnych walk ratował rannych spod samych japońskich bunkrów, wielokrotnie pokonując dziesiątki i setki metrów pod ostrzałem z broni maszynowej i granatów. Jak niósł im pomoc, aż sam został ranny w nogę od eksplozji granatu. Jak sam się opatrzył i ustąpił miejsca do ewakuacji z pola bitwy ciężko rannemu koledze. Jak kolejny raz został ranny w rękę i wyczołgiwał się z pola bitwy ze złamaną ręką i ranną nogą. Zdaniem prezydenta Trumana Doss dowiódł „bezprzykładnego męstwa i niezłomnej woli w obliczu skrajnie niebezpiecznych warunków”, stając się „symbolem waleczności i poświęcenia sięgającego daleko poza granice obowiązku”.
Dalej prezydent mówił, jak to Doss podczas kolejnych walk ratował rannych spod samych japońskich bunkrów, wielokrotnie pokonując dziesiątki i setki metrów pod ostrzałem z broni maszynowej i granatów. Jak niósł im pomoc, aż sam został ranny w nogę od eksplozji granatu. Jak sam się opatrzył i ustąpił miejsca do ewakuacji z pola bitwy ciężko rannemu koledze. Jak kolejny raz został ranny w rękę i wyczołgiwał się z pola bitwy ze złamaną ręką i ranną nogą. Zdaniem prezydenta Trumana Doss dowiódł „bezprzykładnego męstwa i niezłomnej woli w obliczu skrajnie niebezpiecznych warunków”, stając się „symbolem waleczności i poświęcenia sięgającego daleko poza granice obowiązku”.
Który typ bohaterstwa bliższy jest Ewangelii Jezusa Chrystusa —
Skrzetuskiego i Kmicica czy Hasela i Dossa? Odpowiedzmy sobie sami.
Andrzej Siciński
Znaki Czasu wrzesień 2012r.
.
Ludzie listy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz