Oczywiście USA nie są jedynym krajem, gdzie produkcja żywności została 
uprzemysłowiona. Jednak nigdzie indziej aż tak silnej kontroli nad tym, co jedzą 
ludzie, nie dzierży kilka potężnych podmiotów.Polska jest dziś na etapie, na 
którym Amerykanie byli w latach 70. 
Nasze rolnictwo się reformuje, przed 
władzą kluczowe decyzje, które ukształtują system na lata. 
Żywność 
masowego rażenia 
Maciej Jarkowiec
W amerykańskim przemyśle 
spożywczymliczą się dwie rzeczy - pokarm i
konsument. Pierwszy jest 
przetworzony, więc tani, a drugi gruby, więc
łasy. Oto prawdziwa sztuka 
tuczu
Sprawa jest śmiertelnie poważna. Według danych rządu 
Stanów
Zjednoczonych raczkujące dziś pokolenie Amerykanów będzie pierwszym 
od
stulecia, które pożyje krócej od swoich rodziców. Powód: otyłość. 
Co
trzecie amerykańskie dziecko ma chroniczną nadwagę, a co za tym idzie
- 
jest skazane na nadciśnienie, cukrzycę, astmę albo raka. Na odsiecz
rusza 
Michelle Obama. W połowie lutego Pierwsza Dama wystartowała z
przygotowywaną 
przez rok kampanią Let's Move (Ruszmy się!), debiutując
tym samym w - 
tradycyjnie wypełnianej przez żonę prezydenta - roli
społecznej aktywistki. 
Przy wsparciu organizacji pozarządowych,
biznesu i mediów będzie zachęcać 
dzieciaki, żeby odstawiły colę na
rzecz soku, frytki na rzecz marchwi i 
siedzenie przed komputerem na
rzecz ganiania za piłką.
Inicjatywa 
szlachetna, tyle że jej szanse powodzenia są znikome. Żeby
przestać tyć, 
Amerykanie na nowo muszą zbudować sobie system
produkowania jedzenia. Ale na 
taką zmianę się nie zanosi, bo nie
pozwolą na nią ci, którzy dziś na 
karmieniu narodu zarabiają miliardy.
"Jesteś tym, co jesz" - mawiają za 
oceanem. Jeśli popularne
powiedzenie potraktować dosłownie, naród amerykański 
jest
zaprojektowanym w laboratorium, genetycznie zmodyfikowanym 
i
wielokrotnie przetworzonym produktem wielkiej 
korporacji.
Nasiona
Największym żywicielem Ameryki jest dziś 
Monsanto - firma, która przez
dziesięciolecia produkowała trucizny, jak 
środek owadobójczy DDT czy
zawierający dioksyny preparat niszczący 
roślinność, używany przez
amerykańską armię w Wietnamie. W połowie lat 80. 
korporacja Monsanto z
giganta chemicznego przepoczwarzyła się w giganta 
spożywczego. Oprócz
środków do trucia naukowcy w jej laboratoriach zaczęli po 
prostu
wymyślać środki do jedzenia. W 1982 roku jako pierwsi 
zmodyfikowali
genetycznie komórkę roślinną. I to właśnie na nasionach 
Monsanto
wyrósł wielomiliardowy przemysł żywności genetycznie 
modyfikowanej
(GMO).
Rozkwit interesu umożliwiła decyzja Sądu 
Najwyższego USA, który w 1980
roku pięcioma głosami przeciw czterem zezwolił 
na patentowanie żywych
organizmów. Sprawa nie dotyczyła wprawdzie nasion GMO, 
tylko bakterii
stworzonej przez General Electric do pożerania wycieków ropy, 
ale
ustanowiła precedens dający początek przejęciu produkcji rolnej 
przez
korporacje. Prawo do zbóż daje przecież władzę nad tym, co 
ludzie
jedzą i czy w ogóle jedzą.
Ludzie Monsanto (firma istnieje od 
1901 roku, a kokosy zarabiała już w
latach 30. na sprzedaży sacharyny dla 
Coca-Coli) wpadli na pomysł tak
prosty, że aż genialny: produkujemy 
jednocześnie silny środek
chwastobójczy i roślinę, która będzie na niego 
odporna. Tak powstał
Roundup i zmodyfikowana kukurydza. Farmer kupuje oba 
produkty, obsiewa
pole kukurydzą i pryska Roundupem. Roundup kosi wszystko, 
co żywe,
poza kukurydzą. Ta zaś - pozbawiona konkurencji - rośnie wysoka 
i
żółta jak nigdy.
Wszyscy są zadowoleni. Monsanto - bo uzależnił 
farmera od swoich
produktów. Z kolei zadowolenie farmera z wysokiej i żółtej 
kukurydzy
jest tak duże, że podpisuje umowę licencyjną, która zakazuje 
mu
zbierania nasion z zeszłorocznej uprawy, skazując go na 
coroczną
dostawę nasion z Monsanto. Dzięki temu farmer jest jeszcze 
bardziej
uzależniony, a koncern - jeszcze bardziej 
zadowolony.
Monsanto ma własną policję i siatkę donosicieli. Prawie 
setka
inspektorów wspierana przez informatorów sprawdza, czy 
producenci
kukurydzy nie dopuszczają się - jak ujmuje to koncern - 
"nasiennego
piractwa".
Firma ma również sposoby na tych, którzy chcą 
zostać przy zwykłych
uprawach. Metoda pierwsza: Monsanto systematycznie 
likwiduje rynek
tradycyjnych nasion przez przejmowanie ich producentów. 
Dwa
najważniejsze zakupy ostatnich lat - największy światowy 
producent
nasion warzywnych Seminis (2005 rok; za 1,4 miliarda dolarów) i 
Delta
and Pine Land Company, olbrzym specjalizujący się w nasionach 
bawełny
(2007 rok; za 1,5 miliarda dolarów). Na rynku zaczyna więc 
brakować
nasion niepozostających pod kontrolą monopolisty. Druga metoda: 
presja
prawna. Niesione wiatrem nasiona Monsanto rozsiewają się na 
pola
przypadkowych farmerów, a firma oskarża ich o kradzież. U Bogu 
ducha
winnego delikwenta zjawia się inspektor Monsanto i informuje o 
dwóch
możliwościach: albo zawieramy ugodę i podpisujesz z nami 
umowę
licencyjną, albo mobilizujemy naszych prawników i rozpoczynamy 
długą
batalię sądową. Zanim się skończy - będziesz zrujnowany. Według 
danych
organizacji Center for Food Safety, która od lat 
monitoruje
działalność Monsanto, większości farmerów nie stać na prawniczą 
wojnę
i idą na układ z firmą. Ci niepokorni - jak 85-letni Vernon Gansebom 
z
Nebraski - nazywają Monsanto rolniczym gestapo. Gansebom jest jednym 
z
około 500 rolników, którym korporacja każdego roku wytacza 
proces.
Monsanto jest dziś największym w USA właścicielem 
biotechnologicznych
patentów. Ma ich prawie 700. Nie ma sobie równych na 
amerykańskim
rynku genetycznie modyfikowanej kukurydzy, bawełny, buraków 
cukrowych,
rzepaku, lucerny i soi. W przypadku tej ostatniej - odpowiada za 
90
procent sprzedaży. Biorąc pod uwagę fakt, że prawie trzy 
czwarte
żywności przetworzonej - a taką głównie jedzą Amerykanie - 
jest
genetycznie zmodyfikowane, można sobie wyobrazić, jak ogromny 
jest
wpływ Monsanto na ich dietę.Żywność masowego 
rażenia
Zboża
Amerykanie jedzą głównie kukurydzę i soję. 
Powtórzmy: głównie z nasion
Monsanto. W przeciętnym amerykańskim 
supermarkecie na półkach leży
ponad 40 tysięcy różnych produktów spożywczych. 
Ale to bogactwo wyboru
jest pozorne. Większość asortymentu jest zrobiona z 
tych samych
składników. Według Larry'ego Johnsona, dyrektora ośrodka badań 
nad
zbożami Uniwersytetu Stanowego w Iowa, 90 procent 
przetworzonej
żywności w supermarketach ma w składzie albo kukurydzę, albo 
soję. Do
tego sól, cukier i cała gama środków chemicznych decydujących o 
tym,
jak jedzenie smakuje, wygląda i jak długo zachowuje "świeżość". 
Tak
żywi się większość Amerykanów.
Za taki stan rzeczy odpowiada 
polityka rolna USA, która od połowy lat
70. zwiększa subsydiowanie uprawy 
czterech zbóż: kukurydzy, soi, ryżu
i pszenicy. Ich zaletą, z punktu widzenia 
rządu, jest to, że można je
składować latami. Dla farmerów najwygodniejsza 
jest kukurydza, bo
najlepiej się sprzedaje. 30 procent ziemi uprawianej 
dzisiaj w Stanach
Zjednoczonych jest obsiane kukurydzą. Cmoka na to ze 
smakiem kilka
korporacji kontrolujących rynek jej obróbki - Bunge, Cargill 
czy
Archer Daniels - bo dzięki dopłatom kukurydza ląduje na rynku 
po
cenach znacznie poniżej kosztów uprawy. Produkują z niej mączkę i 
-
przede wszystkim - bogaty we fruktozę syrop i sprzedają dalej 
kilku
gigantom kontrolującym rynek przetwarzania żywności - znanym również 
u
nas - Unileverowi, Nestlé, Coca-Coli, Kellogg's. Żeby było 
pysznie,
czyli słodko, syropem kukurydzianym (jest tańszy od cukru) słodzi 
się
wszystko - ciasteczka i lody, ale też płatki śniadaniowe, pieczywo, 
a
nawet wędliny, sosy w proszku, zupy w proszku, ziemniaki w proszku 
i
hamburgery. Zadowoleni są rolnicy, korporacje i konsumenci. To, że 
ci
ostatni tyją i umierają od tego tycia, mało kogo 
interesuje.
Przetworzona, wysokokaloryczna żywność jest na półce w 
supermarkecie
dużo tańsza niż świeże warzywa i owoce. I to wcale nie 
ekologiczne (te
są jeszcze droższe), tylko pochodzące z wielkich, nawożonych 
na potęgę
farm, ale niecieszące się aż tak hojnym wsparciem rządu jak 
cztery
"zboża przetrwania". Doktor Adam Drewnowski z Uniwersytetu 
w
Waszyngtonie wyliczył, że najtańsze kalorie mają w sobie chipsy (w 
ich
przypadku wyprodukowanie jednego megadżula, czyli 239 
kilokalorii,
kosztuje 20 centów). Cola jest tylko ciut droższa (30 
centów/MJ).
Megadżul z marchewki to wydatek 95 centów, a z soku 
pomarańczowego -
1,43 dolara. Profesor Uniwersytetu Kalifornii Michael 
Pollon,
najpopularniejszy dziś rzecznik rewolucji w amerykańskim 
systemie
rolno-spożywczym, podsumowuje to tak: - Status społeczny i 
sytuacja
finansowa rodziny są dziś w USA decydującym czynnikiem 
otyłości.
Biedni jedzą tanią korporacyjną mamałygę i 
tyją.
Hamburger
Sam cukier to za mało, żeby było smacznie. Musi 
jeszcze być tłusto.
Dlatego teraz przerobimy mięso. Amerykańskie mięso jest 
bardzo tłuste,
bo robi się je z kukurydzy. Z kukurydzy z nasion Monsanto. 
Trudno w to
uwierzyć? Sami popatrzcie.
W przemyśle mięsnym wszystko 
zostało podzielone. 85 procent rynku
wołowiny jest w rękach czterech firm: 
Tyson, Cargill, Swift i National
Beef Packing. Wieprzowina w 65 procentach 
należy do wymienionych wyżej
trzech pierwszych i giganta Smithfield, a 60 
procent kurczaków to znów
Tyson i drobiowy specjalista Pilgrim's Pride. W 
latach 70. istniało
kilkanaście tysięcy małych ubojni. Dziś zostało 13 
gigantycznych. W
największej rzeźni świata - należącej do Smithfield - w 
Karolinie
Północnej ubija się 32 tysiące świń dziennie, czyli 1333 na 
godzinę,
czyli 22 na minutę. Non stop, całą dobę. Większość hodowanych w 
USA
krów karmi się kukurydzą lub soją. Krowy są ewolucyjnie 
przystosowane
do jedzenia trawy, ale trawa nie rośnie w hodowlanych 
konglomeratach,
poza tym jest droga, a kukurydza i soja cieszą się znanym nam 
już
korporacyjno-rządowym wsparciem. Na kukurydzy krowa szybciej 
rośnie,
mięso jest bardziej tłuste i tańsze. Przeciętny Amerykanin zjada 
dziś
90 kilogramów mięsa rocznie (Polak 65), czyli o 30 kilogramów 
więcej
niż przed 50 laty.
Michael Pollon: - Kukurydza i soja to 
fundamenty naszego
"fastfoodowego narodu". Zorganizowaliśmy sobie system, w 
którym
miliony zwierząt podłączone są do nieprzerwanego strumienia 
taniej
paszy.
Oczywiście świeże mięso w kawałku, mimo że wyhodowane na 
taniej
kukurydzy, jest dużo droższe od mięsa przetworzonego. 
Dlatego
niezamożny Amerykanin spożywa przede wszystkim mięso po 
wielokrotnych
fabrycznych przejściach - w postaci hamburgera. Mięso w 
typowym
amerykańskim hamburgerze - jak w październiku zeszłego roku w 
głośnym
artykule na łamach "New York Timesa" opisał Michael Moss - pochodzi 
z
kilkuset zwierząt. "Mięso" jest tu terminem umownym, bo miele 
się
resztki tego, co nie "poszło" w postaci steków - tłuste ścinki, 
oczy,
uszy i podroby. Kto jest największym odbiorcą mielonej wołowiny w 
USA?
McDonald's.
Za symbol uprzemysłowienia produkcji mięsa niech 
posłuży jedna ze scen
z krytycznego wobec branży spożywczej filmu "Food, 
Inc." w reżyserii
Roberta Kennera. Opowiadając do kamery o swojej pracy, 
naukowiec
grzebie w krowim żołądku. Z tym że żołądek jest jeszcze w 
krowie,
krowa jest jeszcze żywa, stoi na czterech nogach z opuszczonym 
łbem.
Nie zwraca uwagi na to, że ma dziurę wyciętą w boku, 
oklejoną
plastikiem. Nazywa się to rumenotomią, a fachowa nazwa dziury 
to
przetoka. Naukowcy od jedzenia wymyślili taką sztuczkę, żeby "na 
żywo"
badać, co się dzieje w żołądku krowy, kiedy zje coś, na co 
nie
przygotowała jej ewolucja.
W przypadku kukurydzy nie dzieje się za 
dobrze. Badania potwierdziły,
że najbardziej prawdopodobną przyczyną 
dręczącej Amerykanów epidemii
zakażeń bakterią E. coli jest karmienie krów 
kukurydzą. Bakterią,
która pojawiła się w wołowinie na początku lat 80., gdy 
tempa nabierał
rozwój przemysłu mięsnego, zaraża się 70 tysięcy Amerykanów 
rocznie.
Choć zazwyczaj kończy się na kilkudniowych biegunkach, 
niektórzy
jednak umierają - jak dwulatek Kevin Kovalcyk w 2001 roku, lub 
zostają
sparaliżowani - jak opisana przez Mossa w "New York Timesie" 
Stephanie
Smith. Zakażeń można by uniknąć, gdyby mięso było porządnie 
badane.
Ale nie jest. W latach 70. rząd przeprowadzał 50 tysięcy 
kontroli
mięsa rocznie, dziś - mniej niż 10 tysięcy. Tak zwane prawo Kevina 
(na
cześć małego Kovalcyka), które umożliwiłoby zamykanie 
zakładów
sprzedających zatrute mięso, utknęło w kongresowych 
komisjach.
Dlaczego? Odpowiedź w następnym rozdziale.
Nie gorzej od 
producentów wołowiny radzą sobie bossowie od kurczaków.
Na wzór Monsanto 
wyspecjalizowali się w uzależnianiu od siebie
hodowców. Korporacja stawia 
halę produkcyjną wartą 300 tysięcy dolarów
i podpisuje z farmerem kontrakt. 
Hale i kury należą do firmy, rolnik
dostaje wypłatę za samą hodowlę. 
Dziesiątki tysięcy ptaków stłoczonych
w jednej hali, na dostarczonej przez 
firmę paszy, rośnie w 48 dni do
rozmiaru, jaki jeszcze przed 30 laty osiągały 
w trzy miesiące. Taki
kurczak nie umie nawet chodzić, bo kości nie nadążają 
za rosnącą jak
szalona masą mięśniową. Raz na kilka lat bossowie zgłaszają 
się do
rolnika i przedstawiają listę koniecznych unowocześnień. 
Możliwości
odmowy nie ma, bo firma zerwie kontrakt i farmer zostanie 
z
wielotysięcznym długiem. Więc unowocześnia - znów na kredyt, który
dalej 
wiąże go z korporacją.
Prawo
Żeby interes się kręcił, trzeba mieć 
swoich ludzi w rządzie. Lobby
przemysłu spożywczego kontroluje wszystkie 
kluczowe dla siebie urzędy
i stanowiska w Waszyngtonie. Zasiadają tam:
Tom 
Vilsack. Dziś sekretarz rolnictwa. Do niedawna - przewodniczący
Porozumienia 
Gubernatorów na rzecz Biotechnologii (jako gubernator
Iowa), organizacji 
lobbującej na rzecz GMO i klonowania zwierząt
hodowlanych, regularny pasażer 
prywatnych odrzutowców zarządu
Monsanto.
Islam Siddiqui. Dziś Główny 
Negocjator Rolniczy (urząd dbający o
sprzedaż amerykańskich produktów rolnych 
za granicą). Do niedawna -
wiceprezes koalicji CropLife zrzeszającej 
biotechnologiczne giganty (z
Monsanto na czele).
Roger Beachy. Dziś 
szef Narodowego Instytutu Żywności i Rolnictwa
(badania naukowe nad 
żywnością). Do niedawna - prezes opłacanego przez
Monsanto centrum badań nad 
roślinami Danforth.
To tylko trzy przykłady z najwyższej półki. W 
Departamencie Rolnictwa
i wszystkich urzędach okołospożywczych roi się od 
ludzi, którzy w
niedalekiej przeszłości zajmowali kluczowe stanowiska w 
kontrolujących
rynek korporacjach.
Pozycję branży rolno-spożywczej w 
Waszyngtonie cementuje też 1,2
miliarda dolarów wydanych przez ostatnie 10 
lat na lobbowanie Kongresu
i Białego Domu.
To dzięki tym pieniądzom 
rokrocznie spada liczba przypadków kontroli
mięsa, a prawu Kevina ukręcono 
łeb. Również dzięki nim w USA nie
trzeba na etykietach informować 
konsumentów, czy żywność jest
genetycznie modyfikowana albo czy krowom, od 
których pochodzi mleko,
wstrzykiwano sztuczne hormony. Co więcej, producenci 
hormonów (w tym
największy - uwaga - Monsanto) walczą o to, żeby nie można 
było mówić
ludziom, że mleko NIE pochodzi od krów faszerowanych hormonami. 
Dziś,
jeśli producent chce poinformować o tym odbiorcę, musi na 
nalepce
dorzucić informację, że wedle znanych badań mleko z hormonami jest 
tak
samo dobre. Trwa batalia o to, aby w przyszłości Amerykanie nie 
mogli
się dowiedzieć, czy świnia, z której kotlet jedzą, została 
poczęta
naturalnie, czy w laboratorium genetycznym.
To dzięki 
pieniądzom wydanym na lobbing branża skutecznie rozmyła
definicję żywności 
ekologicznej (organic). Zachowując na etykiecie
przyznawany przez rząd 
stempel organic, można dziś do jedzenia dodawać
środki wzmacniające smak i 
zapach, spulchniacze, sztuczne tłuszcze,
można używać roślin nawożonych i 
transportowanych z drugiego końca
świata. To, że branża organic jest warta 23 
miliardy dolarów rocznie i
rozwija się szybciej od innych sektorów 
spożywczych, nie znaczy, że
Amerykanie zaczęli jeść zdrowo - choć wielu z 
nich tak myśli.
Najbardziej popularne marki żywności organic należą do 
gigantów:
Nestlé, Krafta, Coca-Coli. Zdrowa żywność została kupiona 
przez
korporacje i przestała być zdrowa. Wreszcie - dzięki 
"legalnej
korupcji", jak często nazywa się lobbing - w USA nie ma 
publicznej
dyskusji na temat żywności GMO. W korporacyjno-politycznych 
gabinetach
już zdecydowano, że jest bezpieczna i uratuje ludzkość przed 
głodem.
Sprzedaż
Skoro się wyprodukowało, trzeba sprzedać. Tym 
zajmą się specjaliści od
marketingu. Branża wydaje na reklamę 36 miliardów 
dolarów rocznie, w
tym 13 miliardów na przekaz skierowany do dzieci. Mały 
Amerykanin
ogląda codziennie 30 spotów telewizyjnych reklamujących słodki 
i
tłusty junk food. Z taką nieprzerwaną marketingową nawałnicą mierzyć
się 
będzie kampania Let's Move Michelle Obamy. Szkoda tylko, że gdy
ona ją 
przygotowywała, jej mąż w gabinecie obok podpisywał kolejne
nominacje dla 
agrospożywczych bonzów, którzy - jak mówi jeden z
niezależnych farmerów w 
filmie "Food, Inc." - traktują konsumentów z
taką samą troską jak bydło, 
które zarzynają.
Oczywiście USA nie są jedynym krajem, gdzie produkcja 
żywności została
uprzemysłowiona. Jednak nigdzie indziej aż tak silnej 
kontroli nad
tym, co jedzą ludzie, nie dzierży kilka potężnych podmiotów. 
Polska
jest dziś na etapie, na którym Amerykanie byli w latach 70. 
Nasze
rolnictwo się reformuje, przed władzą kluczowe decyzje, 
które
ukształtują system na lata. Trwają prace nad ustawą o 
GMO.
Biotechnologicznym gigantom zależy, aby nasze prawo było 
wprowadzaniu
upraw modyfikowanych jak najbardziej przychylne. Potrzebna jest 
w tej
sprawie otwarta, publiczna dyskusja, bo nie chodzi tylko o to, 
czy
żywność GMO jest bezpieczna dla zdrowia. Chodzi o to, jak 
w
przyszłości będziemy karmieni. Chodzi o to, czy oddamy całe 
nasze
jedzenie w ręce monsantów, cargilli czy tysonów. Chodzi o to, 
czy
chcemy być traktowani jak bydło.
Żródło: 
http://www.przekroj.pl/wydarzenia_swiat_artykul,6546,3.html