Strach przed śmiercią nie jest
dla mnie czymś abstrakcyjnym. Wiem, jak to jest być omal sparaliżowanym
ze strachu, jak to jest bać się, że każda wizyta u lekarza przyniesie
wykrycie jakiejś śmiertelnej choroby. Ale dzięki Bogu znalazłem kilka sposobów
radzenia sobie ze strachem.
Nigdy
nie zapomniała wiosny tuż przed swoimi szóstymi urodzinami. Brodziła
w mętnych
wodach rzeki
Arkansas
koło Wichita w stanie Kansas. Czuła szarpnięcia nurtu, ale powierzchnia
nie zdradzała niebezpieczeństwa kryjącego się w toni. Zrobiła następny
krok. Zbełtane wody ścięły ją z nóg. Spanikowawszy raptowną utratą gruntu
pod nogami, zesztywniała. Zaczęła tonąć. Po chwili mętne wody zamknęły
się nad nią. Nogami dotknęła nieruchomej przeszkody, ale topielisko nie
chciało jej puścić. I wtedy z głębiny na wiosenne powietrze
wyrwały ją silne ręce. Starszy brat zaniósł ją do domu, a tam matka
ostrzegła: „Trzymaj mi się z dala od wody. Mało brakowało, a byś
się utopiła!”.
Strach matki
Moja matka nigdy nie zapomniała,
jak zajrzała wtedy śmierci w oczy. Jeszcze zanim poznałem tę historię,
niebezpieczeństwo czaiło się dla mnie w każdej głębszej wodzie,
a matczyna opowieść tylko ten strach spotęgowała. Dopiero po wielu
latach, już jako dorosły człowiek, zdołałem przezwyciężyć to namacalne poczucie
zagrożenia i nauczyć się pływać, choć tak naprawdę nigdy nie czerpałem
z pływania przyjemności. Do dziś ilekroć znajduję się w wodzie
i przestaję wyczuwać pod stopami dno, podchodzący do gardła żołądek
ostrzega mnie, żebym się zatrzymał. Tylko świadomy wysiłek pozwala mi wtedy
dalej pluskać się i pływać.
Ale wróćmy do mojej matki.
Bała się nie tylko wody. Niebezpieczeństwo czaiło się dla niej wszędzie.
Odkąd się urodziłem, przez znaczną część życia (zdecydowanie zbyt długą)
przepełniał mnie strach. Nie winię za to matki. W 1919 roku, gdy
nastała wielka pandemia grypy, skończyła pięć lat. Traf chciał, że pierwsze
przypadki zachorowania na hiszpankę w Stanach Zjednoczonych pojawiły
się w Kansas. Gdy tylko amerykańscy żołnierze wrócili do kraju z
I wojny światowej, ta straszna choroba zabiła miliony skądinąd zdrowych
dorosłych. W tamtych czasach śmierć była nieodłącznym towarzyszem
człowieka.
Moim rodzicom przyszło żyć
w bardzo ciężkich czasach: przeżyli dwie wojny światowe, pandemię
hiszpanki i lata wielkiego kryzysu. Śmierć zabrała im bliskich.
Po urodzeniu mojej siostry i jeszcze przed moimi narodzinami moja
matka straciła trójkę dzieci: jednego nie donosiła; inne, które zmarło w łonie,
nosiła martwe jeszcze przez miesiąc; niespełna rok przed moim przyjściem
na świat umarła moja siostrzyczka, zadusiwszy się pępowiną przy porodzie.
Matka miała dobry powód, żeby
bać się śmierci!
Kiedy się urodziłem, czuła
ogromną radość, ale też ze zrozumiałych względów ogromny strach
o moje bezpieczeństwo. Potem przyszła epidemia heinemedina. Dzieci
w moim wieku umierały albo żyły tylko dzięki umożliwiającym im oddychanie
wielkim maszynom zwanym żelaznymi płucami. Dzielę się tą historią nie
po to, by kogoś winić lub usprawiedliwiać, lecz jedynie
dla przedstawienia okoliczności. Inni z pewnością przeszli więcej,
a bali się mniej. Po prostu dzielę się swoją historią.
Mój strach
Religia nie dawała mi zbyt
wielkiej pociechy. Bóg mojego dzieciństwa był wymagający. Jedzenie, lektury,
ubiór, rozrywka — każdy szczegół mojego życia musiał być zaakceptowany przez
Boga, który akceptował niewiele. Kiedy miałem siedem lat, uczestniczyliśmy
latem w spotkaniach namiotowych w niedalekim miasteczku Temple
w stanie Teksas. Ewangelista odmalował przed oczami słuchaczy żywy obraz
siedmiu ostatnich plag. Oświadczył, że wkrótce powróci Jezus, ale przedtem musi
nastąpić wielki ucisk. Przetrwają tylko ci, którzy są „gotowi”, czyli których
życie zostało oczyszczone z grzechu. Po tym kazaniu przez całe
miesiące drżałem, ilekroć odkręcałem kurek z wodą, bo bałem się, że
z kranu poleci krew. Wiedziałem, że nie jestem gotów.
Gdy byłem mały, w domu
rzadko poruszało się temat śmierci, mimo to nigdy nie odstępował mnie strach
przed nią. Mniej więcej dopiero na granicy dorosłości uświadomiłem sobie,
jak bardzo w moim świecie zadomowił się strach. W szkole
z internatem żyłem przez jakiś czas w strachu, że już nigdy nie
zobaczę domu rodzinnego.
Kilka lat później lekarze
zdiagnozowali u ojca guza mózgu. Mimo operacji i chemioterapii zmarł
po czternastu miesiącach od zabiegu. Z pełnego werwy,
atletycznego mężczyzny, którego zawsze znałem, pozostał cień człowieka.
Ponieważ jednak kończyłem wtedy college i niedawno się ożeniłem, nie miałem
czasu na rozpaczanie.
Teraz jednak widzę, że
w istocie nie robiłem nic innego, jak tylko rozpaczałem. Zawsze gdy nagłą
śmiercią zmarła znana osobistość, szybko nabierałem pewności, że mam objawy tej
samej choroby. Kiedy zdechło mi zwierzątko domowe, byłem niepocieszony przez
wiele dni, o wiele za długo jak na taką stratę. Miewałem ataki
paniki (ukrywałem je przed bliskimi), podczas których czułem, że umieram. Gdy
w wieku zaledwie 59 lat zmarł jeden z braci ojca, wiedziałem, że
genetyka skazała mnie na krótki żywot. Wydawało mi się, że śmierć czai się
za każdym rogiem.
Strach przed śmiercią nie jest
dla mnie czymś abstrakcyjnym. Wiem, jak to jest być omal sparaliżowanym
ze strachu, jak to jest bać się, że każda wizyta u lekarza przyniesie
wykrycie jakiejś śmiertelnej choroby. Ale dzięki Bogu znalazłem kilka sposobów
radzenia sobie ze strachem, które, jak wierzę, pomogą i tobie stawić
czoło śmierci bez lęku.
Sposoby na lęk
Wstaw swoje imię
w cytat biblijny. Fragmentów Pisma Świętego, które mówią o Bożej
miłości, nie czytam tak jak inni. Wstawiam do tekstu swoje imię lub słowa
„ja”, „mnie”, „mój”. Oto przykład: „Ja bowiem znam zamiary, jakie mam wobec Eda
— mówi wyrocznia Pana — zamiary pełne pokoju, a nie zguby, by zapewnić Edowi
przyszłość, jakiej Ed oczekuje”1. Kolejny tekst, który szczególnie mi pomaga, gdy
nachodzą mnie posępne myśli, to fragment Listu do Rzymian: „Ed jest
pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani władze, ani rzeczy
teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce, ani wysokości, ani głębie, ani
jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła oddzielić Eda od miłości
Boga”2. Jest
jeszcze wiele podobnych urywków, ale te dwa to moje ulubione, mówią bowiem
o nadziei, o przyszłości, którą Bóg dla mnie zaplanował.
Zapewniają mnie, że od miłości Boga nie może mnie oddzielić nawet śmierć.
Skup się na tym, co
masz nadzieję osiągnąć, a nie na tym, co się może zdarzyć. Uzmysłowiłem
sobie, że śmierć jest rzeczą pewną, a życie nie. Widzę nieraz, jak strach
podcina skrzydła ludziom, którzy starają się uniknąć ewentualnych
niebezpieczeństw, tak że nie potrafią cieszyć się życiem. Henry David Thoreau
powiedział kiedyś: „(...) w godzinę śmierci nie [chcę] odkryć, że nie
żyłem”. Ja też nie chcę, żeby strach przed śmiercią powstrzymywał mnie przed
życiem pełnią życia.
Zamiast rozmyślać o lękach,
skupiam się na tym, co mam nadzieję osiągnąć, póki żyję. Mam swoje plany
i marzenia, choć wiem, że na pewno ich wszystkich w życiu nie
zrealizuję. Gdy odkryję, że nie zostało już nic, co chciałbym zrobić, wówczas
będę gotów umrzeć.
Porzuć legalizm i rozkoszuj
się łaską. W dzieciństwie
przygniatało mnie ciężkie brzemię: starałem się prowadzić doskonałe życie, aby
uniknąć strasznej Bożej kary. Nawet gdy nie byłem świadom żadnego obecnego
grzechu, martwiłem się o przyszłość. A co jeśli kiedyś zawiodę? Skąd mogę
mieć pewność zbawienia? A jako ludzie oczywiście nie znamy szczegółów
przyszłości. Najlepsze, co możemy zrobić, to jeszcze dziś zaufać Bogu. Jak się
okazuje, jest to idealna pora, aby to uczynić! Apostoł Paweł przypomniał
koryntianom: „Teraz właśnie jest czas łaskawości, teraz właśnie
jest dzień zbawienia”3.
Uznaj, że żyjesz tylko
teraz. Nie wiem, ile dni życia
Bóg ma jeszcze dla mnie w zanadrzu. Ale nie mogę żyć nimi, podobnie
jak nie mogę ożywić dni minionych. Zarówno przeszłość, jak i przyszłość są
poza moim zasięgiem. Podobnie jak Phil Connors w filmie Dzień świstaka,
musiałem się nauczyć, że żyć i być szczęśliwym mogę być tylko dzisiaj.
Pamiętaj, że śmierć nie
boli. Pomaga też pamiętanie, że
póki żyję w świecie bólu i cierpienia, śmierć jest wybawieniem. Moja
matka, która tak długo bała się śmierci, w końcu powitała ją jako koniec
swojego cierpienia. Choć niejeden człowiek kwestionuje moralność praw
dotyczących śmierci z godnością (zwanej powszechnie eutanazją), ludzie ci
ilustrują fakt, że dla wielu śmierć jest wytchnieniem.
Nawet osoby cieszące się dobrym
zdrowiem mogą uznać śmierć za wytchnienie. Legenda o Żydzie Wiecznym
Tułaczu opisuje człowieka skazanego na życie wieczne. Tak, tak, dobrze
czytacie, to nie pomyłka: skazanego na życie wieczne. Bohater tej historii
dopuszcza się potwornego występku, za który otrzymuje wyrok życia
wiecznego. Kiedy jednak widzi śmierć swoich bliskich, ciągłe okrucieństwa ludzi
względem siebie, cierpienia związane z wiekiem i chorobą, zaczyna
tęsknić za śmiercią, aby znaleźć wytchnienie od konfliktów
w grzesznym świecie... tyle że nie może jej zaznać.
Jezus przyrównał śmierć
do snu. Usłyszawszy o śmierci Łazarza, rzekł: „Łazarz, przyjaciel
nasz, zasnął, lecz idę go obudzić”4. Osób śpiących snem śmierci nie niepokoją już grzechy
ani cierpienie żyjących.
Pamiętaj, że
dla chrześcijanina śmierć to nie koniec. Jezus
obiecał, że przy Jego powrocie umarli zmartwychwstaną5. Nieopodal grobu
Łazarza rzekł: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie
wierzy, to choćby umarł, żyć będzie”6.
Wielu z nas wprawdzie zna
historię wskrzeszenia Łazarza, często jednak zapomina się
o zmartwychwstaniu, które nastąpiło przy śmierci Jezusa. Biblia mówi, że
„ziemia zadrżała i skały zaczęły pękać. Groby się otworzyły i wiele
ciał świętych, którzy pomarli, powstało”7. Historia ta mówi nam, że zmartwychwstanie to nie
tyle jakieś przecudowne wydarzenie, które ma nastąpić w przyszłości, ile
coś, co już się rozpoczęło.
Gdy przychodzi śmierć... Pomimo
całej wiedzy, którą posiadam, i moich najlepszych starań, strach przed
śmiercią wciąż powraca, sprawiając, że czuję się bezradny i słaby jak
dziecko. Ale właśnie tak czuł się Jezus, wisząc na krzyżu. Skąd to wiemy?
Kiedyś w Ameryce matki
uczyły małe dzieci zmawiać przed snem modlitwę zaczynającą się od słów:
„Teraz głowę do snu kładę”. Archeolodzy i historycy odkryli podobną
modlitwę, której żydowskie matki uczyły dzieci w czasach Jezusa. Jaka to
modlitwa? „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego”8. Dokładnie tę
modlitwę zmówił Jezus w obliczu śmierci!
Przed laty słyszałem, jak pastor
Sieg Roeske rzekł: „Co wieczór kładąc się do snu, ufam Panu, że zbudzi
mnie o poranku. Gdy przyjdzie czas umierać, zaufam Panu, że zbudzi mnie
o poranku zmartwychwstania”.
Kiedy w ciemności nachodzą
mnie lęki przed śmiercią, zmawiam moją dziecięcą modlitwę, mówiąc im wszystkim:
„Dobranoc. Do zobaczenia o poranku”. Wiedząc, że nic nie może mnie
oddzielić od miłości Boga, kładę się spać spokojny. Mogę zaufać Bogu, że
po potrzebnym odpoczynku zbudzi mnie bez względu na to, czy będzie to
jutrzejszy poranek, czy też poranek zmartwychwstania.
Ed Dickerson
1 Zob. Jr 29,11. 2 Zob. Rz
8,38-39. 3 2 Kor 6,12 (kursywa dodana). 4 J 11,11. 5 Zob.
J 5,28-29. 6 J 11,25-26. 7 Mt 27,51-52.
8 Łk 23,46.
J 5,28-29. 6 J 11,25-26. 7 Mt 27,51-52.
8 Łk 23,46.
[Artykuł jest przedrukiem
z „Signs of the Times” 08/2013. Tłum. Paweł Jarosław Kamiński
dla www.adwentysci.waw.pl. Cytaty biblijne pochodzą z Biblii
Tysiąclecia, wyd. 5].
Znaki Czasu listopad 2013 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz